sobota, 11 lutego 2012

Neofolk 2011 - podsumowanie.



Dożyliśmy czasów których nie chcieliśmy dożyć. Nie mówię o kali judze - ta trwa od dawna - a o tym, że wyraźnie widać, jak neofolk staje się coraz popularniejszy. Może chodzi o to, że słuchacze są młodsi, że wraz z takimi projektami jak Rome przychodzą następne pokolenia zainteresowanych. Nie wiem, w każdym razie nie chcieliśmy - przepraszamy! Na szczęście są tego jakieś plusy, bo dzięki temu obrodziło w koncerty. Jednego roku mogliśmy zobaczyć w Polsce Death in June, Current 93 i Of the Wand and the Moon. Czytam to, co napisałem i muszę się uszczypnąć żeby uwierzyć. Jeśli idzie natomiast o albumy, to nie jest tak kolorowo. Zespołów "drugiej fali" słucham mało, a cenię jeszcze mniej. Jeśli miałbym wymienić nagranie "świeżej krwi" które mi się naprawdę w tym roku podobało, to wskazałbym Cult of Youth. Weterani wydali parę płyt, ale z rzeczy godnych odnotowania wymieniłbym tylko płyty z obozu Sol Invictus.


Andrew King - Deus Ignotus

Andrew King zazwyczaj najwdzięczniej wypada w kolaboracjach i faktem jest, że mimo pewnych podobieństw, sporo brakuje temu albumowi do takich płyt jak nagrane wspólnie z Brown Sierra "Thalassocracy". Mimo to, "Deus Ignotus" to bezsprzecznie jeden z lepszych albumów jakie miałem okazję słuchać w 2011 roku. We wspomnianym projekcie z Brown Sierra bardzo ceniłem ten mariaż tradycyjnego repertuaru z muzyką konkretną, eksperymentalną. To samo cechuję tę płytę i mimo, że trudno mówić tu o jakiejś przytłaczającej awangardowości, to jest tu coś, co każe nam myśleć o Kingu jako o osobie osłuchanej ze współczesną muzyką. Staroangielskie pieśni osadza w dość minimalistycznej stylistyce, nie boi się dronów czy sampli. Mimo swojego przywiązania do tradycjonalizmu nie obawia się poszukiwać, przez co nagrywa płyty wykraczające daleko poza jakiekolwiek znane stylistyki. Nie będę tu dywagował czy King gra neofolk - bo bym pewnie trafił na manowce - ale jest to osoba tak mocno związaną ze sceną, że pojawienie się go w tym zestawieniu nie powinno nikogo dziwić.



Sol Invictus - The Cruellest Month

Od ostatniej płyty firmowanej jako Sol Invictus minęło ponad pół dekady. Jako, że Tony sporo udziela się w różnych innych projektach, nie wyczekiwałem tego albumu z niecierpliwością, ale przyznaję, że bardzo się ucieszyłem, gdy znów z okładki popatrzyły na mnie niepokojące postacie namalowane przez Tora Lundvalla. Poprzednia, warta uwagi rzecz w której Tony mieszał palce - Orchestra Noir - "What If..." - wędrowała w rejony, w których mistyczna awangarda spotykała się z muzyką kameralną. "The Cruellest Month", mimo że charakteryzuje się dość soniczną, zimna wręcz realizacją, korzysta z sampli i studyjnych sztuczek, to jednak podąża w kierunku wzorcowego, piosenkowego neofolku. Tony nagrał już kilka albumów będących klasykami w obrębie tego nurtu. Ta zapewne nie wejdzie do kanonu, ale w tym roku to najlepszy neofolkowy album, jaki gościł w moich głośnikach. Warto dodać, że płyta wchodzi w dialog z wymienionym powyżej albumem Andrew Kinga - który zresztą wziął udział w nagrywaniu "The Cruellest Month" i dość mocno odcisnął na nim swoje piętno.



Blood Axis - Ultimacy

Gdyby nie to, że to kompilacja zawierająca wszystkie single projektu i utwory zamieszczone wcześniej na przeróżnych składankach, powiedziałbym, że to płyta roku. Wbrew pozorom nie jest to rzecz, którą można by potraktować jako przekrój przez całą działalność zespołu. Mimo kilku wyjątków, bliżej temu wszystkiemu do tego, czym Blood Axis chciałoby być dzisiaj. Czuć tu rękę Annabel Lee, wyraźnie słychać skłanianie się w stronę piosenkowości i folkowym estetykom. Ja oczywiście wolę pierwotnego ducha projektu, ale płyta i tak bardzo mi się podoba - oprócz fragmentów, w których Michael śpiewa po niemiecku, bo brzmi tam jak germańska wersja Tony'ego Cliftona (usilnie stosuję to porównanie, ale taka jest niestety prawda). Rzecz jest znakomicie wyprodukowana, nieraz może siląca się na spójność - ale ostatecznie przekonująca i warta postawienia oryginału na swojej półce z CD. Szczególnie, że piosenki pokroju "Mandragory" czy dostępnego chyba tylko na tribucie dla Codreanu "The Storm Before The Calm" (chciałbym, żeby Blood Axis właśnie tak dzisiaj brzmiało) czynią z niej prawdziwy skarb dla fanów.



Current 93 - HoneySuckle Æons

Czytałem przed chwilą recenzję "HoneySuckle Æons" którą napisałem w czerwcu. Wydaje mi się, że trochę nie doceniłem tej płyty. Nie to, żebym diametralnie zmienił o niej zdanie, ale minimalizm, który ją cechuje, dźwiękowa droga, którą wybrał Tibet bardzo mi odpowiada i dobrze wróży na przyszłość. Tym bardziej, że w szczytowych momentach (mam na myśli "kwiatowy tryptyk") album zdecydowanie się broni. Trzymam kciuki. Oby zaowocowało to wybitnymi materiałami. Warto również wspomnieć katowicki koncert - jako dobry występ, po którym jednak spodziewałem się zbyt wiele. Wydaje mi się, że obecnie mijamy się z Tibetem na poziomie emocjonalnym i żałuję, że nie dane mi było zobaczyć jego wcześniejszych koncertowych wcieleń. Mam cichą nadzieję, że projekt będzie gościł u nas częściej, a sobie obiecuję już nigdy nic nie przegapić i być obecnym na każdym koncercie C93 w naszym kraju.



Rome - Die Æsthetik der Herrschaftsfreiheit

Najpierw internet obiegła plotka, że Rome się rozwiązało. Ja długo nie chciałem przyjąć tego do wiadomości, ale w końcu uwierzyłem... a wtedy zaczęły pojawiać się informacje o tym, że zespół szykuje coś specjalnego. Faktycznie, milczenie Jarome i spółki zaowocowało czymś niecodziennym. Pięknie wydany, monumentalny tryptyk - dopracowany i przemyślany, zawierający zarówno piosenki, jak i budowany z sampli martial. Nie będę ukrywał, że ostatnią płytą Rome, którą adorowałem było "Mensche Material". Tym bardziej jest mi miło powiedzieć, że to najlepsze nagrania Rome od tego czasu. Nie trzeba jednak długo szukać dziury w całym. Spójność, która jest pożądana przy regularnej płycie, staje się bolączką przy czymś tak rozbudowanym jak trzyczęściowy album. Naprawdę uważam, że można by było - wręcz konwencja tego wydawnictwa sama się o to prosi - zainscenizować wieloczęściowe słuchowisko o odmiennych stylistykach, brzmieniach, tematach. Tak się jednak nie stało. Na korzyść przemawia to, że słucha się tego materiału znakomicie, ale kuriozalne wydaje się uczucie, że po 120 minutach muzyki czuje się jakiś niedosyt. Z racji sekretarzenia przy neofolku i poczucia obowiązku słuchałem całości dobre dziesięć razy, ale szczerze powiedziawszy już po pierwszym odsłuchu nie miałem do czego wracać.



Of the Wand & the Moon - The Lone Descent

Na dobrą sprawę ta płyta mogłaby się w tym zestawieniu wcale nie pojawić. Ja osobiście największą jej wartość upatruję w tym, że pokazuje gdzie krył się geniusz wcześniejszych albumów OTWATM - na każdym z nich Larsen osiągnął niezwykłą, przekonującą spójność i konceptulaność. "Sonnenheim" czy "Emptiness:Emptiness:Emptiness" odcinały mnie od świata na długie godziny, dni, miesiące (ostatnio doszedłem do wniosku, że Larsen powinien mi rentę wypłacać). Każdy fragment tych produkcji aż żal było odrywać od całości i słuchać osobno. Ten poziom spójności sam Douglas P. osiągnął może z dwa razy - i to zawsze z czyjąś pomocą, bo mam na myśli "Operation Hummingbird" i wybitne "Kapo" - albo i nie osiągnął go nigdy. Najnowsza płyta Of the Wand & the Moon okazuje się być tylko zbiorem dobrych piosenek. To oczywiście wada która dla kogoś może okazać się zaletą - mamy tu autonomiczne utwory, których słucha się osobno, a nie puszcza w zimową noc niemal jak ambient (z wciśniętą repetą w cd playerze). I byłoby wszystko fajnie, gdyby tylko każdy utwór jakością dorównywał "Sunspot" (który jest dla mnie najlepszym songiem nagranym w obrębie sceny w minionym roku). Moglibyśmy wtedy mówić, że z projektem Larsena stało się coś niezwykłego - ale niestety, tak naprawdę nic takiego się nie wydarzyło. No oprócz tego, że przestał brzmieć jak klon Di6, ale biorąc pod uwagę wspomniane argumenty, sugeruję przestać już myśleć o tym zespole w ten sposób. Wszystko okazało się tylko gatunkową konwencją i podkreśla, że nigdy nie chodziło w nim o podrabianie... Teraz się boję, że Of the Wand & the Moon które kochałem już nie wróci.


2 komentarze:

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Podziękowania dla Staminy za pomoc w znalezieniu jednej z płyt. Do zobaczenia w piekle.

mountsun pisze...

Zgadzam się w pełni co do recenzji The Lone Descent.
Choć bardzo lubię tę płytę, to słucha się tego inaczej niż poprzednich , z naciskiem na 3 pierwsze.
Gdzie te zimowe noce gdzie przy miodzie słuchało się samemu E:E:E lub NN jako właśnie całość..
Can I erase the demon?