piątek, 19 października 2012

Baby's in Black


 Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo Kultura Gniewu. Dziękuję. 


Interesuję się na poważnie muzyką, dlatego to, co wyznam, jest dla mnie dość wstydliwym faktem. Mam w swojej wiedzy wyrwę, zaczynającą się gdzieś tak w latach 50tych ( bardzo lubię proto-rockowe amerykańskie brzmienia - tradycyjnego, akustycznego bluesa, country, amerykański folk, jednak jeśli idzie o okres, gdy zaczyna panować rock'n'roll to moje zainteresowanie zaczyna się kurczyć) a kończącą się wręcz z dokładnością co do dnia 5 sierpnia 1966, gdy na półki sklepowe trafia The Beatles "Revolver". Paradoksalnie, album zespołu, którego większość wcześniejszych, krzykliwych i infantylnych nagrań* nieznośnie mnie irytuje, jest moim zdaniem jednym z najważniejszych i zarazem jednym z moich ulubionych albumów wszech czasów.

Sięgając po "Baby's in Black" miałem nadzieję, że dostanę coś, co nakreśli mi wczesną twórczość tego zespołu, może nawet sprawi, że zainteresuję się nią należycie - liczyłem na to, że w ciekawym kontekście stanie się dla mnie intrygująca i w końcu do przełknięcia... nic bardziej mylnego. Głównie dlatego, że nie o Beatlesach jest ten komiks. Na jakimś poziomie rozczarowałem się, bo zamiast biograficznej powieści graficznej jakiej oczekiwałem, dostałem love story - ale nie oznacza to oczywiście, że całkowicie minąłem się z tą pozycją.



Złe (moim zdaniem) komiksowe biografie mają to do siebie, że stają się biogramem, notką, z pretekstową, często szczątkową fabułą, omijającą meritum sprawy. "Baby's in Black" nie jest arcydziełem, ale autor rozumie gdzie leży problem i wiedząc, że na kilkuset stronach nie uda mu się skutecznie ugryźć tematu, skupia się na związku Stuarta Sutcliffe'a (członka wczesnego składu Beatlesów) z niemiecką artystką Astrid Kirchherr, którą poznał gdy zespół w początkach kariery grywał w spelunkach Hamburga. Jednak można zauważyć, że szczegółowe sportretowanie ich relacji również nie było nadrzędnym celem autora. Krążąc wokół faktów przedstawia tragiczną historię miłosną o strukturze przypominającej piosenkę. Rozdziały to zwrotki przybliżające czytelnika do smutnego finału, natomiast refrenem, leitmotivem opowieści uczynił "Love me tender" z repertuaru Elvisa Presleya, towarzyszącą z czułością narysowanym, niewinnym scenom romantycznych uniesień dwojga zakochanych w sobie młodych ludzi.

Bardzo ciekawym zabiegiem - widziałem, że kilkakrotnie ganionym przez polskich czytelników - jest pozostawienie przez wydawcę części dialogów po angielsku (przetłumaczono tylko niemieckojęzyczną część komiksu). Można oczywiście powiedzieć, że to pewnego rodzaju faux pas, bo nie każdy zna angielski dostatecznie dobrze (mój bardzo poprawił się w ostatnich latach a i tak dwa razy powędrowałem do znajdującej się na końcu albumu translacji), ale warto pamiętać, że to celowy zabieg autora, mający podkreślić swoiste "lost in translation", przepaść językową, z jaką musi radzić sobie dwoje zakochanych ludzi porozumiewających się między sobą prostymi słowami. 


Czytając opinie i recenzje na komiksowych serwisach dostrzegłem również, że czytelników podzieliła też maniera graficzna, jaką posłużył się Arne Bellstorf. Mi osobiście quasi-cartoonowy, a zarazem przecież charakterystyczny dla powieści graficznej tego sortu uproszczony rysunek bardzo przypadł do gustu. Czarno-białe plansze o niedbale zamazanych tłach znakomicie budują atmosferę opowieści i pasują do genezy estetyki ubioru, jaką wkrótce mieli przyjąć Beatlesi w tamtym okresie. Główną inspiracją był właśnie styl, jaki prezentowała kochanka Sutcliffe'a, Astrid Kirchherr i jej znajomi, wzorujący się z kolei na francuskich egzystencjalistach. Jeśli miałbym coś faktycznie zarzucić niemieckiemu rysownikowi to to, że braknie tu architektury miasta - większość scen rozgrywa się w pomieszczeniach mieszkalnych i hamburskich spelunkach. 


 Stawiając ten komiks koło innych moich lektur z ostatnich miesięcy, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Arne Bellstorf jest zawodnikiem walczącym w wadze średniej. Jako, że album nie jest szczególnie drogi i trafia do nas bez glorii, bez prestiżowych nagród, to nie mam szczególnego powodu by znęcać się nad nim. Ale - pro forma - tak jak w przypadku recenzji "Kiki z Montparnasse'u", chciałbym zaznaczyć, że wolałbym zamiast tego typu pozycji dostać w swoje ręce bardzo dobry komiks, a najlepiej arcydzieło. Mam cichą nadzieję, że przyszłoroczna oferta Kultury Gniewu przyniesie przynajmniej kilka takich tytułów. Z całego serca życzę tego Wam, sobie i przede wszystkim wydawcy . 




*Rubber Soul - było krokiem w dobrą stronę, ale to jeszcze nie to co lubię.

Brak komentarzy: