poniedziałek, 22 lutego 2016

John Woo. Kościół, strzelnica i gołębie

[Tekst powstały za sprawą odbywającej się podczas tegorocznego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków retrospektywy hongkońskiej twórczości Johna Woo. Niniejszym dziękuję organizatorom za zaproszenie. Tekst pierwotnie ukazał się na łamach kinomisji]




Podobnie jak Tarantino, chciał być aktorem. I tak samo jak Quentin, okazał się do tego za brzydki. Po drugiej stronie kamery postawił go legendarny reżyser Cheh Chang, którego był przez kilka lat asystentem. To dziś rzadko wspominany fakt, ale w pierwszej fazie kariery Woo zaszufladkował się jako reżyser filmów komediowych, które przed erą heroic bloodshed (i estetyki gun fu – określenie jest wtórne wobec samego nurtu), przynosiły w Hong Kongu największe zyski. Jakimś cudem przerwał to błędne koło i zrealizował wojenny film akcji Heroes Shed No Tears (1986), w którym miał szansę pokazać, jak dużym i niewyeksploatowanym potencjałem dysponuje. Chwilę potem połączył siły z kolegą po fachu Tsui Harkiem, który zorganizował pieniądze na obraz, o jakim Woo naprawdę marzył. Tak powstało Lepsze jutro (1986). Pierwsza część gangsterskiej sagi o przyjaźni i lojalności, wzlocie i upadku… O ludziach honoru żyjących w świecie, gdzie honor nie ma już najmniejszej wartości.



Honor wśród złodziei 
Nie był to pierwszy gangsterski film z Hong Kongu, bo było ich wcześniej kilka, ale to on zapoczątkowało lawinę i wprowadził tamtejsze kino komercyjne – a potem światowe – na nowy tor. Wcześniej mała popularność konwencji sensacyjnej wynikała z faktu, że skośni widzowie byli tak rozwydrzeni przez odrealnione sceny akcji, jakie oferowało kino wu xia, że mieli głęboko w dupie tradycyjnie opowiedziane crime story. Woo był nie tylko reżyserem-wyrobnikiem, ale też świadomym twórcą. Próbując znaleźć złoty środek wpadł na pomysł, że skoro wu xia w poetyce nawiązywało do westernu i kina samurajskiego (co spopularyzował wspomniany Cheh Chang), to równie dobrze opowieść gangsterska może czerpać z warstwy wizualnej wu xia.
Rozbił bank. Lepsze jutro okazało się największym kasowym przebojem w historii hongkońskiego przemysłu rozrywkowego. Minie kilka ładnych lat, zanim paty pistoletowe i spektakularne choreografie wymiany ognia ukazane w technice slo-mo przenikną do światowego kina. Jednak kiedy już do niego trafią, objawią się absolutnie wszędzie. Poczynając od Desperado (1995) Roberta Rodrigeza, Matrixa (1999) braci Wachowskich, Leona Zawodowca (1994) Luca Besona, na kinie Władysława Pasikowskiego kończąc.



Do serc zachodnich widzów i krytyki Woo dotarł jednak w inny sposób. Styl, jaki wypracował sobie w Hong Kongu, to nie tylko kościół, strzelnica i gołębie. To wypadkowa podyktowana jego prywatnymi fascynacjami filmowymi, które sięgają niemal każdego zakątka świata – i każdego gatunku. Można domniemywać, że kluczowe dla krytyki było fetyszyzowanie francuskiego kina neo-noir (to zresztą cecha, która pozostała w kinie Hong Kongu do dziś – patrz filmy Johniego To). Jednakże Woo jest jednym z wszystkożernych kinomanów: mimo, iż przyszło mu być jednym z apostołów  Jeana Pierre’a Melville’a, to wśród jego inspiracji można odnaleźć również włoskie westerny, filmy samurajskie, poważne społeczne dramaty oraz musicale, których piętno odcisnęło się na baletowych inscenizacjach strzelanin.

Oczywiście dzisiaj to Tarantino jest uznawany za reformatora i symbol postmoderny lat 90, jednak zapożyczanie pewnych motywów od innych twórców to praktyka stara jak samo kino. Niemniej znając filmy Woo i wracając dziś do filmów Amerykanina, nie trudno dostrzec, że w tym zakresie bezczelności w złodziejskim fachu nauczył się między innymi od niego. Co więcej, w porównaniu do swojego azjatyckiego kolegi jeszcze długo będzie nieśmiały, bo John sekwencje brutalnej strzelaniny w Lepszym jutrze skwitował nostalgiczną muzyką wyciętą prosto z Ptaśka (1984) Alana Parkera już w 1986. O ile się nie mylę, do takiej nonszalancji Quentin doszedł dopiero przy okazji Kill Bill (2003). W 1987 Woo w filmie Lepsze jutro 2 (1987) parafrazował finałową, ultra-brutalną scenę strzelaniny z wybitnego spaghetti westernu Lucio Fulciego Czas masakry (1966). Natomiast Killer (1989), otwarcie nawiązujący do słynnego Samuraja (1967) Melvilla, będzie jedną z inspiracji Jimma Jarmusha przy tworzeniu Ghost Doga (1999) – jego własnej, arthousowej interpretacji historii samotnego zabójcy.

Oczywiście, zwracam uwagę na szczegóły, ale chcę podkreślić, że ówczesna twórczość Woo, podobnie jak cały dorobek Tarantino, była niczym innym, jak wielkim zbiorem swobodnych parafraz. Co ciekawe, na początku swojej kariery Quentin chętnie przyznawał się do fascynacji swoim Mistrzem. Kiedyś się nawet poznali i obiecali sobie, że zrobią razem film. Projekt jednak nie wypalił i chyba musiało dojść do jakiś niesnasek, bo nie pamiętam, kiedy ostatnio słyszałem nazwisko Woo w ustach Quentina.


Czas katharsis. Czas masakry

Jego największe dzieła – jak to często bywa wśród poetów przemocy – powstały z frustracji. W czasach, gdy studia wymuszały na nim robienie kolejnych komedii, zaczął popadać w depresję i ostro pić. Co ciekawe, w tamtym okresie jego komedie zaczynały odzwierciedlać jego wewnętrzne nastroje. Zawierały nawet elementy surrealistyczne, i coraz więcej przemocy – nawet jeśli pojawiała się tylko w wymiarze symbolicznym. Jego wściekłość objawiła się najpierw w Heroes Shed No Tears. Filmie niezwykle brutalnym, utrzymanym w konwencji wojennej, który poetyką nawiązywał do nihilistycznych antywesternów pokroju Dzikiej Bandy (1969). Sceny strzelanin są tak dosadne, brutalne i efektowne, gdyż w końcu (tak jak Peckinpah) Woo mógł dać upust swoim narosłym przez lata frustracjom i przeżyć twórcze katharsis.
O tym, jak osobistymi dziełami są ówczesne filmy Woo świadczy najlepiej fakt, że sam reżyser przyznał się otwarcie do inspiracji własnym życiem. Przy rozliczaniu Lepszego Jutra zachodni krytycy chętnie przyrównywali go do Martina Scorssese, a tytułem, który najczęściej pojawiał się podczas wyliczania nawiązań, były niby gangsterskie, ale również neorealistyczne, społeczne w wymowie Ulice nędzy (1973). Jest w tym dużo prawdy, ale trzeba zaznaczyć, że dorastając w slumsach Hong Kongu Woo poznał, co to bieda i walka o codzienne przetrwanie w społeczności terroryzowanej przez zorganizowaną przestępczość. Wspomina, że mimo iż mieszkał w dość egzotycznym kraju, to bez problemu utożsamiał się z bohaterami klasyków kina gangsterskiego pokroju Dawno temu w Ameryce (1984). Woo, podobnie jak Melville i Leone, doskonale rozumiał uniwersalność tej – zdawałoby się – do bólu amerykańskiej konwencji.

Najlepszym dowodem na to, jak mocno jego gangsterski dorobek zakorzenił się w kanonie, jak żywotny i uniwersalny mit opowiada, jest wspomniany Ghost Dog. Tak się składa, że Woo jest jednym z idoli członków Wu Tang Clanu, grupy raperów, którzy zresztą brali czynny udział w tworzeniu filmu Jima Jarmusha – pojawili się na ścieżce dźwiękowej, a jeden z nich (RZA) zagrał nawet epizodyczną role. Czarnoskóry płatny zabójca, kierujący się w swoim życiu kodeksem bushido, staje się więc romantycznym odzwierciedleniem fenomenu, jakim stały się filmy Woo wśród młodych ludzi próbujących za wszelką cenę wyrwać się z amerykańskich gett w latach 90.
Filmy Woo, mimo iż na pozór są kulturowo odrębne, to z gracją wpisały się w uniwersum, w którym płatni zabójcy kierują się kodeksem honorowym, a złodzieje są szlachetni niczym współcześni Robin Hoodowie, którzy zamienili Las Sherwood na asfaltową dżunglę. Nic więc dziwnego, że na rynku światowym poradziły sobie znacznie lepiej niż – nie szukając daleko – dylogia Psy (1992, 1994) Władysława Pasikowskiego, która mimo iż wybitna i utrzymana w tej samej tradycji, to pozostanie nierozerwalnie związana z naszą po-reformacyjną rzeczywistością.


Owszem, swego czasu w twórczości Woo również odbił się wątek polityczny, ale nie wyszło mu to na dobre. Kula w łeb (1990), czyli nieoficjalne domknięcie trylogii Lepsze jutro, to karkołomne połączenie filmu gangsterskiego z kinem wojennym, odważnie podejmujące temat tragedii na placu Tienanmen i konfliktu wietnamskiego. To stworzone z rozmachem dzieło utrzymane w mrocznej, delirycznej tonacji Łowcy jeleni (1978) i Czasu Apokalipsy (1979). Jest to bez wątpienia jego najambitniejsze dokonanie, ale trzeba pamiętać, że gdy film wszedł na ekrany, okazał się zbyt trudny dla publiczności i odniósł spektakularną komercyjną klapę. Porażka zahamowała rozwój artystyczny reżysera, bo Woo zrozumiał, że nie ucieknie już od kina stricte rozrywkowego. Zresztą, w tamtym czasie nawet w USA nikt nie wykładał już dużych pieniędzy na wielkie artystyczne przedsięwzięcia pokroju Czasu Apokalipsy.

Woo nigdy więcej znalazł w sobie na tyle odwagi, by zrobić film równie śmiały i szalony, co Kula w łeb. Co więcej, po klęsce finansowej zmuszony był wrócić do znienawidzonej przez siebie komedii. Mam jednak wrażenie, że trochę się za nią stęsknił, bo w Był sobie złodziej (1991) nie czuć ni grama frustracji. Reżyser pewną ręką skroił murowany hit, wychodząc naprzeciw zachciankom widzów. Wymieszał sceny humorystyczne z filmem w duchu Kina Nowej Przygody, kung-fu i romansem. Wyszło przepysznie i niebanalnie, a Woo znów udało się skraść serca hongkońskiej widowni. W trakcie seansu przez głowę przejdzie nam wiele skojarzeń z filmami innych twórców, ale intuicja i rok produkcji podpowiadają mi, że Był sobie złodziej to nic innego, jak wschodnioazjatycka odpowiedź na (znakomitą) amerykańską komedię akcji z Bruce’m Willisem pt. Hudson Hawk (1991).
Czuć w tym filmie wyraźnie, że Woo myślał już o inwazji na Hollywood. Trudno mu się dziwić. Nadchodziły niepewne czasy. Za kilka lat Hong Kong miał się wydostać spod trwającej niemal sto lat brytyjskiej jurysdykcji i znów zostać przyłączony do Chin. Nic nie zapowiadało lepszego jutra.


Paszport Polsatu

Hong Kong żegnał się z Zachodem hucznymi fajerwerkami w Sylwestra 1997 roku. Woo w podobny sposób powiedział „Do widzenia” już pięć lat wcześniej. Zrobił to jedną z największych (największą?) kanonadą wystrzałów i wybuchów w historii kina. Dzieci Triady (1992), jego ostatni azjatycki film z lat 90., jest ucztą dla każdego miłośnika filmów akcji, ale znacznie mniej tu mrugnięć okiem do kinofilów obeznanych z klasyką. Brak tu też poezji, dobrze skonstruowanej dramaturgii i nostalgii – z jego stylu pozostaje już tylko balet przemocy, ogłuszający huk i oślepiająca wizualność. Dalej korzysta z dobrodziejstw cytatu, ale wyraźnie szuka innego targetu, mówi do innego widza. Dzieci Triady mają być jego wizytówką na Zachodzie; mają elektryzować i nie pozostawiać widza obojętnym. Podobno u genezy pomysłu na ten film stała seria o Brudnym Harrym, ale ostatecznie wyraźniejszą inspiracją wydają się przeboje, które w tamtym okresie zawładnęły wyobraźnią widzów na całym świecie: serial Miami Vice (1984-1990) i Szklana pułapka (1988). Co znamienne, Woo po raz pierwszy w swojej karierze twórcy kina sensacyjnego nie głaszcze po głowie gangsterów o gołębich sercach, a głównym bohaterem czyni policjanta.

Tegoroczną retrospektywę twórczości Johna Woo na Festiwalu Filmowym Pięć Smaków odebrałem jako oddanie mu sprawiedliwości i próbę zwrócenia uwagi na jego dorobek pokolenia kinomanów spragnionych innych emocji niż te, które oferują Hity Polsatu, a przecież z tym Woo jest dziś kojarzony. To jednak wina jego samego, bo po wyjeździe do Hollywood starał się dostosować do wymagań widowni i znów podporządkował się studiom i producentom. Być może zaczął robić lepsze warsztatowo filmy (nawet niektóre bardzo lubię, na przykład Nieuchwytny cel (1993) – to oczywiście nie najlepszy jego obraz, ale po Cyborgu (1989) Alberta Pyuna mój ulubiony film z Van Damem). Niemniej te, które spłodził w ojczyźnie, są zdecydowanie – nie bójmy się tego słowa – najfajniejsze. To one zapewniły mu nieśmiertelność i wprowadziły go do panteonu Bogów Kina.

Brak komentarzy: